Wywiad z o. Sylwestrem Miecznikiem, który został nowym gwardianem Klasztoru Ojców Franciszkanów w Chęcinach. Co ciekawe, wrócił tu po dwudziestu latach, gdyż tę funkcję pełnił już w latach 2000-2004. To swoista opowieść o powołaniu, życiu zakonnym, a także duchowej drodze, jaką przebył.
– Na początek chciałabym, żeby pokrótce opowiedział Ojciec o sobie. Gdzie się Ojciec urodził? Gdzie wzrastał? Gdzie chodził do szkół?
– Urodziłem się koło Łodzi, w miejscowości Ozorków. Co prawda, z rodzicami przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w Łęczycy, jednak w tamtym czasie szpital w Łęczycy akurat był w remoncie i moją mamę zawieziono do szpitala, do sąsiedniego miasta – Ozorkowa. Potem mój tato, w poszukiwaniu pracy, przyjechał, w ślad za braćmi mamy, do Dąbrowy Górniczej i tam podjął pracę w kopalni węgla kamiennego. I to tam właściwie od wczesnych miesięcy mojego życia mieszkałem aż do ukończenia osiemnastu lat, do zdania matury. Uczęszczałem do szkoły podstawowej w Dąbrowie Górniczej. Następnie ukończyłem liceum zawodowe w Sosnowcu. Także z zawodu jestem elektromechanikiem.
– Kiedy w takim razie pojawiła się myśl, aby wstąpić do zakonu?
– Myślę, że to tak odbywało się etapami. To był taki proces, który trwał rok po roku. Oczywiście u nas, w środowisku zakonnym, krąży taki żart, że niektórzy już od urodzenia chcieli być księżmi i w piątki, ponieważ chcieli pościć, nie pili mleka z piersi mamy, a pierwszym słowem, jakie wypowiedzieli było „Jezus” (śmiech). Oczywiście to żart. Po pierwszej komunii świętej, myślę, że to też było z takiego natchnienia Bożego, obserwowałem chłopców, którzy służyli do mszy świętej i zapytałem mamy, czy mogę zapisać się do ministrantów. Mama poszła ze mną do opiekuna i tak zostałem ministrantem. W parafii pracowali też ojcowie franciszkanie, dlatego też mogę stwierdzić, że z franciszkanami jestem związany praktycznie od dzieciństwa. Ministrantem byłem aż do klasy maturalnej. Oczywiście z małymi przerwami, bo jak to w młodym wieku przychodziły mi do głowy jakieś „głupawki”, ale dosyć szybko wróciłem do grona ministrantów. Przez lata wzrastałem służąc przy ołtarzu. Taka myśl wstąpienia do zakonu zaczęła się we mnie rodzić gdzieś pod koniec liceum. To było dla mnie niezwykle ciekawe doświadczenie, ponieważ pierwszy taki głos w sercu usłyszałem podczas spowiedzi. Gdy się spowiadałem, gdzieś w sercu usłyszałem: „A może byś poszedł do zakonu?”. Byłem tym wielce zdziwiony. I postanowiłem, że po liceum, wstąpię do franciszkanów. Gdy zdałem maturę nie mówiłem nic rodzicom, tylko napisałem prośbę o przyjęcie do zakonu franciszkanów w Krakowie. Dostałem pozytywną odpowiedź, że zostałem przyjęty i wtedy dopiero powiedziałem rodzicom.
– Jaka zatem była ich reakcja?
– Trochę byli zaskoczeni, ponieważ nasz dom, choć mały, zawsze był wypełniony moimi rówieśnikami. Mieszkaliśmy w bloku, w starym budownictwie, mieliśmy dwa malutkie pokoje, ale zawsze byli u mnie koledzy, czy koleżanki. Byłem osobą bardzo towarzyską i lubiłem przebywać w ich gronie. Myślę, że rodzice byli zdziwieni. Chociaż z drugiej strony, wydaje mi się, że powinni być chyba w jakiś sposób przygotowani, bo przecież przez tyle lat byłem ministrantem. Co więcej, ojcowie zakonnicy, bywali u nas też gośćmi w domu rodzinnym. Najbardziej ten fakt przeżyła moja mama, która potem, jak się zresztą dowiedziałem, płakała przez kilka dni, gdy pojechałem na tzw. nowicjat, czyli pierwszy rok życia zakonnego. Chyba to taka ludzka reakcja, że syn rozpoczyna nową drogę życia. Potem jednak oswoiła się z tą myślą.
– Jak wygląda ta droga zakonna, którą trzeba przejść?
– W moich czasach najpierw był nowicjat, jednak teraz przed nowicjatem jest jeszcze postulat. Postulat to taki roczny czas przygotowania, gdzie kandydat do zakonu jeszcze nie chodzi w habicie zakonnym, tylko w stroju cywilnym i uczy się takiego życia zakonnego. Natomiast na nowicjacie, który również trwa rok, są tzw. obłóczyny, podczas których otrzymuje się habit i zaczyna się taki okres próby. Nowicjusz jeszcze nie jest zakonnikiem. I tak mówiąc bardzo skrótowo i obrazująco, kandydat do zakonu przygląda się zakonowi, jak to życie zakonne wygląda, a zakon z kolei przygląda się kandydatowi, czy nadaje się on do zakonu. Podam taki przykład. Na początku nowicjatu było nas 34. Do święceń doszło 10. Niektórzy odeszli z zakonu sami, gdyż uznali, że to nie jest jednak ich życiowa rola, innym poradzono, żeby odeszli, bo jednak nie nadawali się na zakonników. Na nowicjacie byłem w Kalwarii Pacławskiej za Przemyślem. To był taki czas nauki, modlitwy, pracy fizycznej, żeby przygotować się i do takiego życia ludzkiego, jak i osobistego. W Kalwarii nie było wcześniej nowicjatu, z tego względu budynki nie do końca były przygotowane do przyjęcia 34 młodych mężczyzn. Pomieszczenia były troszeczkę zaniedbane, wymagały remontu i my tam także pracowaliśmy fizycznie. Była to taka dobra lekcja życia, szczególnie dla chłopaka z miasta, po maturze. Obserwowałem kolegów, którzy pochodzili z wiosek i oni radzili sobie o wiele lepiej. Kalwaria Pacławska to wioska. Pamiętam, jak miałem np. dyżur karmienia świń i kompletnie nie wiedziałem, jak mam się do tego zabrać (śmiech).
– Kiedy i gdzie złożył Ojciec śluby zakonne?
– Pierwsze śluby zakonne, czyli posłuszeństwa, czystości i ubóstwa, złożyłem na koniec nowicjatu we wcześniej wspomnianej przeze mnie Kalwarii Pacławskiej. Potem po zakończeniu nowicjatu przeprowadziliśmy się do Krakowa i tam podjęliśmy sześcioletnie studia filozoficzno-teologiczne. Co ciekawe, śluby zakonne złożone po nowicjacie odnawiane są przez zakonników co rok, żeby nie musieć składać ich od razu na całe życie. Czas seminarium, studiów, też jest takim czasem próby, poznania. Czasami jednak ten czas rozeznania jest dłuższy. Wielu moich kolegów odeszło z seminarium, gdyż uznali, że to nie jest ich droga życia. Zresztą z niektórymi z nich utrzymuję kontakt do dziś. Są moimi przyjaciółmi. Znam ich żony, dzieci, rodziny. Z kolei śluby wieczyste składane są na piątym roku studiów. Wtedy już z zakonem wiążemy się na całe życie. To są tzw. śluby uroczyste, składane w kościele podczas uroczystej mszy świętej. Dopiero mając śluby wieczyste można przyjąć święcenia, najpierw diakonatu, które też są na rok, a potem święcenia kapłańskie, które są już do końca życia.
– Jak potem wyglądała Ojca droga zakonna? Gdzie Ojciec sprawował posługę?
– Oj, to będzie długa wyliczanka (śmiech). Po święceniach kapłańskich zostałem skierowany do Pieńska koło Zgorzelca. Wtedy była to jeszcze Niemiecka Republika Demokratyczna. Byłem tam rok. Potem zostałem przeniesiony do Wrocławia. To był 1990 rok, wtedy religia powróciła do szkół. Zostałem skierowany do katechezy i to była dla mnie taka nowość. Mój przełożony objeżdżał szkoły, które były na terenie naszej parafii. Okazało się, że szkoła, w której miałem uczyć była na terenie innej parafii. Ulica, przy której znajdowała się ta szkoła była ulicą graniczną jednej i drugiej parafii. I tak dla mnie zabrakło szkoły do nauki. Wtedy mój przełożony proboszcz powiedział, że będę uczył w przedszkolach. To było niesamowite doświadczenie! Ówczesna parafia we Wrocławiu, w dzielnicy Krzyki, była wtedy taką parafią milicyjno-wojskową. Dzieci wychowywane były w rodzinach, które nie zawsze miały „blisko do kościoła”. Pamiętam, jak wszedłem do przedszkola, do dzieci, żeby uczyć ich religii. Jak zobaczyły pana, ubranego w czarny długi habit, to często ich reakcją na mój widok był płacz (śmiech). Chowały się za paniami przedszkolankami. Musiało upłynąć sporo czasu, żeby się do mnie przyczaiły. Ponieważ mam jakiś taki charyzmat do pracy z dziećmi, to szybko mnie polubiły i przestały się mnie bać. Ta religia w przedszkolu polegała nie tylko na nauce, ale też na zabawie i wspólnym śpiewaniu. Następnie, po roku we Wrocławiu, zostałem skierowany do Horyńca-Zdroju, na kresy wschodnie, blisko granicy z Ukrainą. Tam Pan Bóg i przełożeni trochę o mnie zapomnieli (śmiech), bo zostałem tam na trochę dłużej. W Horyńcu-Zdroju nabyłem kolejnego doświadczenia. W miejscowości Horyniec-Zdrój była szkoła podstawowa, ale po wioskach „rozsiane” były jej małe filie. Uczyłem w klasach łączonych. Pamiętam, jak prowadziłem lekcję religii dla klas 1-3, to na lekcji miałem zaledwie sześcioro dzieci. Rok po roku, praca z kolejnymi grupami, czy nowymi środowiskami, jakoś mnie ubogacały i dawały nowe doświadczenia w pracy z ludźmi. Następnie, przez cztery lata pracowałem na podkarpaciu, w Głowience blisko Krosna. Gdy kończyła się tam moja kadencja (red. zakonnicy mamy kadencyjność, każda kadencja trwa cztery lata), po wyborze nowego prowincjała, naszego nowego przełożonego, zaproponowano mi przełożeństwo w Chęcinach. To był rok 2000. Było to moje pierwsze przełożeństwo, które przyjąłem w duchu posłuszeństwa, chociaż trochę z takim lękiem, gdyż nigdy nie sprawowałem funkcji gwardiana i nie byłem na tych terenach. Przełożonym w Chęcinach byłem jedną kadencję, dokładnie w latach 2000-2004. I tak zaczęła się moja przygoda, nowe doświadczenie pracy z ludźmi uzależnionymi od alkoholu. Mój poprzednik, były gwardian, należał do Miejsko Gminnej Komisji ds. Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Ówczesny burmistrz, po jego odejściu, poprosił mnie, żebym i ja do tej komisji należał. Pamiętam, że na początku z lekkim niepokojem i obawami do tego podszedłem, ale się zgodziłem. Jak się okazało było to dla mnie takim swoistym błogosławieństwem, gdyż bardzo polubiłem tę posługę, jaką było towarzyszenie ludziom uzależnionym w trudnych chwilach ich życia. Tu, w Chęcinach, zdobyłem ogromne doświadczenie, które potem owocowało w mojej dalszej posłudze. Następnie, w kolejnych gminach, w których przebywałem, też należałem do Komisji ds. Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, jak i do tych, ds. przemocy w rodzinie. Wspierałem spotkania wspólnot AA. Miałem też możliwość pomocy, szczególnie kobietom, które podczas rozmów mówiły mi, że mają mężów, czy synów uzależnionych od alkoholu. Mając to wieloletnie doświadczenie, przechodząc różne szkolenia, wiedziałem, jak mam im pomóc. Po posłudze w Chęcinach, wróciłem na jedną kadencję do Horyńca-Zdroju, gdzie zostałem proboszczem. W dalszej kolejności zostałem przeniesiony do Jasła. Z Jasła trafiłem w okolice Żywca, gdzie przez sześć lat pracowałem z góralami w pięknym sanktuarium maryjnym w Rychwałdzie. Następnie spędziłem siedem lat na Opolszczyźnie w Głogówku, gdzie byłem spowiednikiem młodych mężczyzn podczas postulatu, którzy zdecydowali się wstąpić do zakonu i poprzyglądać się życiu zakonnemu. Potem, co było dla mnie kolejnym zaskoczeniem, zostałem przeniesiony do Krakowa do naszej bazyliki. Myślałem, że w Krakowie pobędę dłużej, jednak prowincjał znów mnie zaskoczył (śmiech) i zaproponował mi ponowne przełożenie właśnie tu, w Chęcinach.
– Podczas swojej posługi kapłańskiej, bywał Ojciec w rozmaitych miejscach na terenie Polski. Przez ten czas poznał Ojciec wiele osób, środowisk i nabył cennego doświadczenia.
– Tak, to jest dla mnie właśnie czymś, co przynosi bardzo dobre owoce. Miałem możliwość być w wielu pięknych miejscach, na podkarpaciu, w świętokrzyskiem, na Dolnym Śląsku, czy Śląsku Opolskim, które było dla mnie bardzo specyficznym miejscem. Musiałem tam nauczyć się wielu rzeczy np. spowiedzi w języku niemieckim, gdyż niektóre starsze osoby spowiadały się tam właśnie po niemiecku. To była możliwość poznania fantastycznych ludzi, ale także Polski, która jest bardzo piękna. Myślę, że teraz, kiedy jestem po raz drugi w Chęcinach, będę miał okazję, żeby odnowić sobie miejsca, w których byłem przed laty.
– Do Chęcin wrócił Ojciec po 20 latach. Jaka była Ojca reakcja po przyjechaniu tutaj po dwóch dekadach?
– Powiem tak, przez te 20 lat, w Chęcinach byłem może 2-3 razy. Mam bardzo dobrze utrwalony obraz Chęciny sprzed 20 lat. Natomiast teraz, Chęciny wypiękniały. Powstało wiele nowych budynków i miejsc, jak chociażby hala widowiskowo-sportowa, której wcześniej nie było, czy Ośrodek Leczenia Uzależnień „San Damiano”. Pięknie odnowiony został zamek, rynek i myślę, że jeszcze wiele miejsc, które mam w pamięci sprzed 20 lat podczas ich zwiedzania zaskoczą mnie swoim wyglądem. Jestem pod ogromnym wrażeniem piękna i rozwoju Chęcin. Chociażby po sąsiedzku mam teraz park miejski, gdzie pamiętam były takie tereny podmokłe, stare szpecące budynki, łąka… A tu powstało takie piękne miejsce do wypoczynku i rekreacji dla całych rodzin.
– Pełni Ojciec funkcję gwardiana zabytkowego klasztoru. Jakie ma Ojciec plany, co do zachowania dziedzictwa kulturowego i dbałości o ten obiekt?
– Bardzo dużo rzeczy już zostało tu zrobione przez okres tych 20 lat mojej nieobecności. Odnowiono dach, ośrodek został zagospodarowany, wymieniona została stolarka okienna, odmalowany kościół, powstało ogrzewanie gazowe. Pamiętam, jak te dwadzieścia lat temu paliliśmy w piecu. Trzeba było 800 kg miału naładować, a to i tak wystarczyło na 1,5 doby. Moim marzeniem jest kontynuowanie tych prac związanych z chronieniem zabytku, jakim jest ten zespól klasztorny. Wiem, że w planach jest teraz osuszanie i izolacja murów. Marzy mi się nowa elewacja, a co dalej, czas pokaże. Wierzę, że przy dalszej współpracy z Gminą Chęciny ten obiekt będzie piękniał.
– Jakie obowiązki należą do Ojca, jako gwardiana?
– Gwardianem jestem na czas czterech lat. Nie wiadomo, co będzie dalej. Nie prowadzimy tutaj parafii, jednak mamy piękne dzieło, jakim jest Ośrodek Rehabilitacyjny dla Uzależnionych od Substancji Psychoaktywnych „San Damiano”. Formalnie jest tak, że każdy gwardian jest też dyrektorem tego ośrodka, ale tak naprawdę jest tutaj o. Wojciech Szymczak, współbrat, który jest do tego w pełni przygotowany i to on czuwa tak praktycznie nad całością funkcjonowania ośrodka. Oprócz tego prowadzimy też poradnie dla osób, które potrzebują pomocy w związku z rozmaitymi formami uzależnień, poradnie dla osób, które maja problemy psychiczne. Można skorzystać także z pomocy psychologa. Prowadzona jest również pomoc rodzinom w kryzysie. Panuje tutaj taka szeroko pojęta otwartość na pomoc dla drugiego człowieka i z tego bardzo się cieszę. Myślę, że jest to najpiękniejsza inwestycja, jaką możemy dać. Oczywiście dbałość o budynki też jest niezwykle istotna, ale dla mnie o wiele bardziej ważniejsza i radosna jest inwestycja w ludzi, gdy możemy im pomóc. Teraz też, przez miesiąc, zastępuje księdza kapelana w szpitalu w Czerwonej Górze. To kolejne doświadczenie. Kiedy spotykam ludzi ciężko chorych, czy dotkniętych cierpieniem fizycznym, mogę służyć rozmową, czy spowiedzią.
– A jakie są Ojca pasje, zamiłowania?
– Bardzo lubię czytać książki. To mi pomaga się rozwijać. Gdy czytam książki, które mnie interesują, pomagają mi one poszerzać wiedzę, ubogacać swój język, a także pomagać w głoszeniu słowa podczas kazań. Oprócz tego lubię także podróże. Uwielbiam zwiedzać. Powiem tak, Pan Bóg, jeśli się na niego otworzymy, daje nam, wiernym, takie „cukierki”. Mogę powiedzieć, że miałem takie dwie podróże życia, które praktycznie niewiele mnie kosztowały pod względem finansowym. Byłem w Indiach i w Peru. Dwutygodniowa podróż do Indii została sfinansowana przez ofiarodawców, których nawet nie poznałem. Jakież to było dla mnie zaskoczenie. Natomiast w Peru byłem na beatyfikacji moich współbraci, z którymi uczęszczałem do seminarium, Męczenników o. Michała Tomaszka i o. Zbigniewa Strzałkowskiego, których dzisiaj czcimy, jako błogosławionych. Ponieważ wyjazd tam wiązał się z wysokimi kosztami, a mam sporo przyjaciół, udało mi się uzbierać na tę podróż. Mnie, zakonnika, nie byłoby stać na taki wyjazd. W tym roku, byłem też w Medjugorje. Po raz pierwszy w życiu przejeżdżałem przez piękną Chorwację. Pomyślałem wtedy, jaki ten świat jest cudowny. Relaksuje mnie także słuchanie poezji śpiewanej.
– Dziękuję za niezwykle ciekawą rozmowę.