3.5 C
Kielce
poniedziałek, 23 grudnia, 2024
Strona głównaAktualnościHistoria lokalnej społeczniczki

Historia lokalnej społeczniczki

Zobacz

- 1.jpg

Wywiad z Panią Kazimierą Turlewicz – emerytowanym pedagogiem, założycielem i byłym opiekunem Klubu Seniora w Chęcinach. Pani Kazimiera pełniła także funkcję dyrektora Szkoły Podstawowej im. Jana Kochanowskiego w Chęcinach, przewodniczącej Koła Ligii Kobiet, radnej Rady Miejskiej w Chęcinach, a także kuratora sądu dla nieletnich. Za swoją wieloletnią aktywną działalność społeczną, krzewienie i upowszechnianie kultury została odznaczona wieloma medalami i nagrodami.

– To zacznijmy od początku. Skąd Pani pochodzi?

– Pochodzę z Kulczyzny, wsi w powiecie jędrzejowskim. Było nas troje – ja, brat i siostra. Rodzice prowadzili duże gospodarstwo rolne o wielkości 9 hektarów 30 arów. W okresie, kiedy byłam przy rodzicach, pomagałam w polu i we wszelkich pracach gospodarczych, stąd nabyłam dużego doświadczenia życiowego. Takim autorytetem w rodzinie był dla mnie dziadziuś – ojciec mojej mamy. To on nauczył mnie m.in. kosić kosą, powrósła robić, snopki wiązać, bo jako dziewczyna tego nie umiałam, a w gospodarstwie każda umiejętność była potrzebna i niezwykle cenna. To mi się potem zresztą przydało w dorosłym życiu. Niektóre czynności potrafiłam zrobić sama, bez czekania i najmowania fachowca. Moja mama była gospodynią domową, z kolei tato przez 25 lat pełnił funkcję sołtysa. Był wielkim patriotą i społecznikiem. Między innymi, dzięki mojemu tacie została zrobiona szosa przez wieś. To on w dużej mierze nauczył mnie, jak mam patrzeć na życie. Były czasy PRL-u. Nie były one łatwe ani dla ojca, ani dla mnie. Dlaczego? Przez to, że mieliśmy duże gospodarstwo rolne, mój tato nazywany był kułakiem. To co zostało przez nas wyprodukowane szło także na tzw. obowiązkowe dostawy. Było jasno powiedziane, ile kwintali trzeba było oddać z danego hektara. To wszystko potem odbiło się na zachowaniu mojego taty, który ciągle powtarzał: „Dziecko, bądź sobą”. I właśnie w takim duchu jestem wychowana. Zresztą nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś wpływał na moje zachowanie. Zawsze miałam i mam swoje zdanie. Pomimo tego, że czasami ponosiłam za to przykre konsekwencje, nigdy nie godziłam się na zło.

- 2.jpg

Zdjęcie rodzinne. Kazimiera Turlewicz (pierwsza z prawej) z siostrą i rodzicami.

- 3.jpg

Zdjęcie rodzinne. Kazimiera Turlewicz – pierwszy rząd, pierwsza z prawej (1942 r.).

– Gdzie Pani chodziła do szkół?

– Urodziłam się w 1936 roku, a więc przed wojną. W wieku 7 lat chodziłam do Szkoły Podstawowej do Rakowa. Tam skończyłam dwie klasy. W 1939 roku, kiedy Niemcy wkroczyli do Polski, szkoła została zajęta przez żandarmerię niemiecką, jako biuro. W okresie powstania warszawskiego dużo ludzi z Warszawy było kierowanych na wysiedlenie do innych województw. Stracili wtedy dobytek, dach nad głową, wszystko, więc szukali bezpiecznego schronienia w innych miejscach. U nas na wsi właśnie było trzech wysiedlonych warszawiaków – jeden był sędzią, drugi adwokatem, a trzeci ojcem sędziego Góralczyka. Musieli przecież z czegoś żyć. Założyli więc komplet tajnego nauczania i tam kontynuowałam szkołę podstawową.

 - 4.png

Świadectwo szkolne z tajnego kompletu nauczania (1943 r.).

Skończyłam dwie klasy – trzecią i czwartą. Nauczanie odbywało się w różnych miejscach na wsi, w tzw. chałupach. Zawsze na czacie stał ktoś z rodziców. Jak szło się na zajęcia to wkładało się podręcznik do butów, a w woreczek brało się zabawki. Jeżeli stojący na czacie gwizdnął lub dał jakieś hasło, myśmy wiedzieli, że gdzieś w pobliżu kręcą się Niemcy. Wtedy chowaliśmy podręczniki i wyjmowaliśmy szybko zabawki. W ten sposób ukończyłam te dwie klasy. Pragnieniem ojca było, żebym w przyszłości została kimś znaczącym. Chciał, żebym uzyskała dobre wykształcenie i przestała chodzić do Rakowa, tylko do Jędrzejowa. W Jędrzejowie była szkoła ćwiczeń. Byłam raczej średnią uczennicą, bo nawet nie było czasami czasu lekcji solidnie odrobić, bo zaraz gonili mnie do roboty, żebym pomogła w gospodarstwie. Szkołę podstawową ukończyłam mając zaledwie 12 lat, bo te komplety tajnego nauczania przyspieszyły mi edukację. To dopiero był kłopot. W budynku, w którym była moja szkoła ćwiczeń, znajdowało się także liceum pedagogiczne i ogólnokształcące. Kiedy moja mamusia poszła do dyrektora liceum w sprawie przyjęcia mnie do szkoły, on jej odpowiedział: „Proszę Pani, my musimy kształcić młodzież, która już się goli”. W liceum pedagogicznym – to samo: „12 lat? Niech córka siedzi w domu!”. W końcu rodzice znaleźli dla mnie miejsce w Wodzisławiu – Brzeziu, 25 km od Jędrzejowa. Liceum na Brzeziu mieściło się w majątku Lanckorońskich, dalej w czworakach był internat. W czasie przerw dorośli koledzy i koleżanki brali mnie za rękę i prowadzali, jak dziecko, bo byłam najmłodszą i najmniejszą uczennicą w szkole. Na Brzeziu trzeba powiedzieć, że był bardzo wysoki poziom nauczania. W ósmej klasie miałam już łacinę, francuski. I nadeszła 9 klasa. Wtedy się zbuntowałam. Bardzo tęskniłam za rodzicami. Nie było autobusów, więc pamiętam, że pieszo przyszłam z Wodzisławia do rodziców. Z pięt latała mi się krew. Powiedziałam do rodziców: „Koniec. Do Brzezia nie wracam”. Zresztą na półrocze dostałam dwie oceny niedostateczne – z historii i biologii, co zresztą zrobiłam specjalnie, bo nie wytrzymywałam już tej atmosfery w obcym środowisku. Poszłam do liceum pedagogicznego do Jędrzejowa, jednak musiałam cofnąć się o rok, dlatego, że to już była pedagogika, gra na skrzypcach i nauczanie początkowe. Nigdy w życiu nie planowałam, że zostanę nauczycielką. Z racji tego, że były to czasy stalinowskie, będąc w liceum przeżyłam bardzo drastyczne sceny. Do szkoły uczęszczało bardzo dużo młodzieży należącej do ZMP, a to byli tacy zatwardziali stalinowcy. Ja nie należałam do ZMP, bo mi nie wolno było, a zresztą, nawet bym nie chciała. Miałam inne poglądy i byłam córką kułaka. Przez to byłam bardzo obserwowana przez ZMP, do tego stopnia, że ukończenie przeze mnie liceum wisiało na włosku. Pamiętam, jak był apel po śmierci Stalina. Cała szkoła na korytarzu ustawiona w szeregu. Kiedy dyrektor przemawiał to na niektórych twarzach pojawiały się łzy. Ja stałam w  jednym z ostatnich szeregów, a za mną koleżanka – Lucyna Kowalska, która też nie należała do ZMP. W pewnym momencie, kiedy wszyscy płakali i ubolewali, ja zaczęłam się śmiać. I co się okazało. Po skończonym apelu egzekutywa ZMP wezwała mnie na przesłuchanie: „Simlatówna (red. Simlat – nazwisko panieńskie rozmówczyni) na przesłuchanie”. Padło pytanie: „Dlaczego się śmiałaś?”. Pamiętam, że odpowiedziałam, że Lucyna mnie uszczypnęła. I cały czas Simlatównę się obserwowało. Nawet wpływały skargi do dyrektora, dlaczego Simlatówna chodzi do fryzjera, a ja do fryzjera nie chodziłam. Rodowo w naszej rodzinie mieliśmy falujące się włosy, a tu wpłynęła skarga, skąd mam pieniądze na fryzjera. Pamiętam, że jednego dnia wyszłam na przerwę, a mamusia stała na korytarzu. Wezwana była do dyrektora. Dyrektor zwrócił uwagę, że zawsze mam elegancko uczesane włosy. Mamusia zdjęła wiejską chusteczkę z głowy i powiedziała: „Panie Dyrektorze, ja też chodzę do fryzjera? To jest rodowe”. Takich sytuacji było więcej. Groziło mi nawet nieprzystąpienie do matury. Przede mną w ławce siedział Janusz Wieliński, który zamiast uważać na lekcjach, rozwiązywał krzyżówki. Kiedy nauczyciele prosili go o odpowiedź to odwracał się do mnie i pytał: „Kazia, o co mnie pytają?” A ja po cichu mu podpowiadałam. Janusz był takim ZMP-owcem powiedziałabym nieszkodliwym. Któregoś dnia powiedział: „Kazia, Ty jesteś fajna dziewczyna, podobasz mi się. Wiesz co, chciałbym się z Tobą umówić na randkę”. Ponieważ byłam na stancji w Jędrzejowie musiał zapytać o zgodę Pani Blicharskiej. Zgodziła się, więc wyszliśmy na rynek. Bardzo mi zależało na tym, żeby właśnie z Januszem, czerwonym ZMP-owcem, pokazać się w rynku. Chciałam, żeby te wszystkie czerwieńce widziały. Byliśmy chyba na dwóch takich randkach. Potem, któregoś dnia, woźny przychodzi do klasy i mówi: „Simlatówna proszona do dyrektora”. Nogi się pode mną ugięły. Bałam się, co ten dyrektor  znowu wymyślił. Weszłam do gabinetu i słyszę: „Proszę usiąść”. Usiadłam więc, jak królewna i spytałam: „Panie Dyrektorze, słucham, o co chodzi?”. A on wstał z krzesła, podał mi rękę i powiedział: „Simlatówna! Gratuluję! Zmieniłaś poglądy. Słyszę, że Wieliński z Tobą chodzi”. Jedna tylko znałam prawdę, ale wiedziałam, że działa to na moją korzyść. Dzięki temu zdałam maturę. Ukończyłam liceum pedagogiczne mając 17 lat. W tych latach zapotrzebowanie na nauczycieli było bardzo duże. Zresztą my, jako podopieczni liceum pedagogicznego byliśmy bardzo dobrze przygotowani do wykonywania danego zawodu. Kadra w Jędrzejowie była super. Inspektorat Oświaty w Jędrzejowie dał mi nakaz pracy do Węgleńca. Tam znajdowała się spółdzielnia produkcyjna. Jak się tatuś dowiedział, że Kazia ma iść uczyć dzieci tych, którzy są członkami spółdzielni powiedział: „O nie! Do Węgleńca nie pójdziesz”. I po znajomości załatwił mi pracę w szkole w Rakowie, gdzie pracowałam przez sześć lat. Kierownik szkoły był bardzo wymagający. Trzeba było pisać konspekty. Zresztą moją ambicją było, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. W pierwszym roku mojej pracy przyjechał do nas inspektor Szczęsny z Wydziału Oświaty w Jędrzejowie. Jak go zobaczyłam w pokoju nauczycielskim, zadrżałam. Uchodził za bardzo groźnego i wymagającego. Doszedł do planu, kogo sobie wybrać na hospitację. Wskazał palcem i powiedział: „No to idziemy Panie Kierowniku do Simlatówny”. Miałam wtedy lekcję w klasie pierwszej. To była taka lekcja łączona – pół godziny śpiewu, pół matematyki. Akurat do tej klasy uczęszczały bardzo zdolne dzieci. Po skończonych zajęciach podszedł do mnie inspektor Szczęsny, podał mi rękę i powiedział tak: „Gratuluję! Jaką sztukę grali dzisiaj w teatrze?”. Byłam przerażona. Osłupiałam. Po chwili zastanowienia odpowiedziałam: „Panie Inspektorze, w jakim teatrze?”. A on takim podniesionym i stanowczym tonem odparł: „Koleżanko, to była sztuka teatralna!”. Wtedy ochłonęłam, bo byłam bardzo zestresowana. Bardzo mu się ta lekcja podobała. Zresztą potem nawet, jak bywałam na konferencjach, czy też szkoleniach powiatowych to inne nauczycielki podchodziły do mnie i pytały: „Kazia, coś Ty za lekcję miała? Bo Szczęsny, jak u nas był to mówił – tam do Rakowa jedźcie, to Wam Simlatówna pokaże, jak się lekcje prowadzi”. To było dla mnie wielkie wyróżnienie. Byłam bardzo duma.

– Kiedy zatem przeprowadziła się Pani do Chęcin?

– W 1957 roku wyszłam za mąż. Początkowo mieszkaliśmy w szkole w Rakowie. Mój małżonek – Leszek, codziennie dojeżdżał do pracy do Tokarni i zresztą z Tokarni pochodził. Babcia, która pomagała mi przy wychowaniu syna Mirosława mówiła tak: „Kaziu, musisz się przenieść dalej, bo zaczyna mi się tu zachowanie Leszka nie podobać”. I w 1960 roku przeprowadziliśmy się do Tokarni. Mieszkałam tam jednak tylko 1,5 roku. Urodził się mój drugi syn – Dariusz. Między mną a małżonkiem niestety nie układało się najlepiej. Wynajęłam sobie prywatne mieszkanie w Chęcinach, gdzie zamieszkałam z synami. Wcześniej, wiadomo, trzeba było się starać o pracę, bo z czego miałabym żyć? Pojechałam do Kielc do inspektoratu i powiedziałam, że szukam pracy. Długo się nie zastanawiano. Okazało się, że w szkole w Chęcinach jest wolny etat. I tym sposobem, 1 września 1960 roku, zaczęłam pracę w Szkole Podstawowej w Chęcinach, w zasadzie w nowym budynku przy ul. Szkolnej, gdzie mieściło się także liceum. Dyrektorem szkoły był Pan Jan Tarnowski – świetny pedagog. Znalazłam się wśród nowych ludzi. Konkurencja była na bardzo wysokim poziomie. Wiedziałam, że muszę stanąć na wysokości zadania. Już w  drugim roku pracy dyrektor Jan Tarnowski docenił mnie. Zostałam wyróżniona i dostałam nagrodę na Dzień Nauczyciela. Byłam bardzo dumna z tego, że ten mój wysiłek nie poszedł na marne. Zresztą, cała kadra pedagogiczna była super. Uczniowie, a potem maturzyści dostawali się na studia praktycznie w stu procentach. Nauczyciele to byli tacy prawdziwi nauczyciele, którym zależało na tym, żeby z tego dziecka wykrzesać, co się da.

- 5.jpg

Kazimiera Turlewicz, jako wychowawczyni klasy Szkoły Podstawowej w Chęcinach (Rok szkolny 1961/62)

W 1962 roku zmarł dyrektor Tarnowski i jego stanowisko objęła bardzo dobra nauczycielka z Bodzentyna – Pani Janina Braksator, która stała się dyrektorem zarówno szkoły podstawowej, jak i liceum. Co się okazało? Że znowu nauczyciele, którzy należeli do partii komunistycznej PZPR zaczęli na mnie napierać, żebym i ja się zapisała.  Namawiała mnie też Pani Dyrektor. Pamiętam, że bardzo tego nie chciałam. Tłumaczyłam, że nie mam czasu na zebrania, że mam dwoje dzieci. Powiedziałam, że mam tylko jedną pensję, a tu trzeba było składkę partyjną płacić i, że za tą składkę to ja będę miała dwie kostki masła dla dzieci. Ale parcie dalej było niesamowite. Chyba ze cztery razy wzywano mnie „na dywanik” i zmuszano, żebym zapisała się do partii. Zapisałam się, na siłę. Mieli potem tylko problem ze mną. Jak były zebrania partyjne i omawiano jakiś temat w drodze głosowania za/przeciw zawsze byłam tą utrudniającą. I tym podpadłam, jednak ja byłam sobą. W głowie miałam tylko jedno: „Wy mnie tu nie zmienicie”. W 1966 roku dyrektor Braksator poprosiła mnie, żebym objęła stanowisko przewodniczącej Koła Ligii Kobiet. Ponieważ moja mama była przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich i będąc dzieckiem obserwowałam, jak te instruktorki przyjeżdżały, organizowały różne kursy, pokazy, wiedziałam, z czym to się je. Zgodziłam się. Ligę Kobiet prowadziłam przez 10 lat. Organizowałam wycieczki, kurs szycia, kurs kosmetyczny, spotkania z ciekawymi ludźmi, półkolonie dla dzieci itd. Moje Koło Ligii Kobiet było na czwartym miejscu w województwie.

- 6.jpg

Liga Kobiet. Półkolonia dla dzieci (1966 r.).

- 7.jpg

Liga Kobiet. Wycieczka do Wieliczki (1978 r.)

W czasie, gdy prowadziłam Koło Ligi Kobiet Pani Maria Trzepizur była bardzo aktywną członkinią. Śpiewała, deklamowała swoje i różne wiersze. Miała piękny głos, podobnie, jak jej córka Elżbieta. Obydwie ułożyły tekst, dobrały melodię, bo Elżbieta umiała grać na fortepianie. I tak powstała piosenka „Urok mego miasta”. W 1972 roku ogłoszony był Wojewódzki Turniej Miast. Pani Maria i Elżbieta w duecie zaśpiewały tę piosenkę. Piosenka zajęła pierwsze miejsce i miasto Chęciny też zajęło pierwsze miejsce w województwie. Melodia piosenki i jej treść zauroczyły zgromadzoną tam publiczność. Refren wkomponowany został nawet do hejnału, który grany był o godzinie dwunastej w południe. Co ciekawe, melodia spodobała się dwóm pieskom, których właścicielkami były Pani Ania i Pani Jola prowadzące sklepy w rynku (śmiech). Pieski wyły w rytm melodii. Pamiętam, jakie to było zabawne, nie do uwierzenia! Piosenka do tej pory jest wizytówką królewskiego miasta Chęcin.

- 8.jpg

Tekst piosenki „Urok mego miasta” autorstwa Pani Marii Trzepizur i jej córki Elżbiety (1972 r.)

W dalszym ciągu uczyłam w szkole. Od nauczycieli ciągle wymagało się dokształcania, więc w 1974 roku zapisałam się do Studium Nauczycielskiego w Kielcach przy ul. Leśnej. Po dwóch latach ukończyłam je z wynikiem bardzo dobrym. Kiedy dyrektorem gminnej szkoły zbiorczej w Chęcinach został dyrektor Nowak byłam także instruktorem ds. zajęć technicznych i wychowania plastycznego. Jednak cały czas chodziły mi po głowie studia wyższe. Po wielu przygodach i perypetiach ukończyłam pedagogikę kulturalno-oświatową. Moim promotorem był prof. dr. hab. Stanisław Jedlewski z Warszawy – specjalista ds. psychiatrii pedagogiki. Pod jego czujnym okiem napisałam bardzo ciekawą pracę dyplomową pt.: „Analiza pedagogiczna działań opiekuńczo-wychowawczych w rodzinach zastępczych przeprowadzona na podstawie badania na terenie miasta i gminy Chęciny w roku 1980/91”. Studia wyższe zakończyłam z oceną bardzo dobrą. Pamiętam, jak prof. Jedlewski powiedział: „Proszę Panią, Pani miała mówić, a  Pani śpiewa”.

- 9.jpg

Obrona pracy magisterskiej (1981 r.)

- 10.jpg

Kazimiera Turlewicz z synami – Mirosławem i Dariuszem (Chęciny 1968 r.).

– Jak wyglądała Pani dalsza działalność zawodowa?

– Oprócz przydzielonych mi godzin w klasach młodszych, uczyłam także zajęć praktycznych i wychowania plastycznego. Potem dyrektor Nowak przerzucił mnie do biblioteki, a nawet pełniłam funkcję szkolnego pedagoga. W 1997 roku zostałam powołana na kuratora Sądu Dla Nieletnich w Kielcach. Jeżeli w sądzie była jakaś trefna sprawa dotycząca dziecka to wtedy sędzia Michalska przysyłała do mnie taki nakaz, że trzeba przeprowadzić wywiad środowiskowy, napisać sprawozdanie. Funkcję kuratora pełniłam kilkanaście lat. W 1980 roku był moment przełomowy. Dyrektor Nowak zaproponował mi objęcie stanowiska dyrektora szkoły podstawowej, w zastępstwie za Panią Elżbietę Markowską, która przebywała wtedy na urlopie macierzyńskim. Oczywiście też się bardzo wzbraniałam, bo szkoła liczyła wówczas 653 uczniów i bardzo duże grono pedagogiczne. W dodatku był to okres Solidarności. Panowała samowolka nie z tej ziemi. Jednak mimo wszystko zgodziłam się i objęłam funkcję dyrektora. W tym czasie zorganizowałam nadanie szkole imienia – Jana Kochanowskiego i sztandaru. Założyłam także klasę specjalną, ponieważ zauważyłam, że wielu uczniów miało problem ze zdaniem z klasy do klasy. Zawsze starałam się być dobrym człowiekiem. Robiłam co w mojej mocy, aby zrozumieć sytuację ucznia i być dla niego dobrym pedagogiem. Po roku zrezygnowałam z dyrektorstwa. Dlaczego? Nie mogłam dojść do porozumienia z dyrektorem szkoły zbiorczej. 1 września 1981 roku przed rozpoczęciem roku oficjalnie zakończyłam pracę, jako dyrektor.  Pamiętam, że odbyło się wtedy pilne posiedzenie rady pedagogicznej. Na nowego dyrektora wybrano Panią Barbarę Dziedzic. Ja dalej pracowałam sobie w tej klasie specjalnej. Trudnych spraw wychowawczych nie brakowało. Niekiedy trzeba było kierować dzieci do domu dziecka. Nie miałam łatwej pracy. Wreszcie przeszłam na emeryturę. Co ciekawe, w latach 1994-1998 byłam także radną Rady Miejskiej w Chęcinach.

- 11.jpg

Nadanie Szkole Podstawowej w Chęcinach imienia Jana Kochanowskiego (1981 r.).

- 12.jpg

Kazimiera Turlewicz, jako wychowawczyni klasy Szkoły Podstawowej w Chęcinach (1983 r.)

– Przejdźmy teraz do Klubu Seniora. Kiedy pojawił się pomysł, aby go utworzyć?

– Pamiętam, że jak przeszłam na emeryturę, wstałam rano, stanęłam przed lustrem i tak sobie pomyślałam: „Co ja tu będę robić?”. Spacerując po Chęcinach zaczęłam obserwować zachowania niektórych emerytów. Doszłam do wniosku, że muszę coś z nimi zrobić, zagospodarować im czas, bo to nie może tak być, że jedyną rozrywką ma być śniadanie, wyjście przed bramę i plotkowanie. Z racji tego, że miałam duże doświadczenie z prowadzenia Koła Ligii Kobiet pomyślałam sobie, ze założę w Chęcinach Klub Seniora. Wtedy takich rzeczy nie było. Stwierdziłam, że muszę podpatrzeć, jak należy pracować z ludźmi na emeryturze. Wiedziałam, że takie kluby seniora są popularne w innych państwach. W 1990 roku gmina Chęciny nawiązała kontakt z gminą Rønde w Danii. Poproszono mnie, żebym zorganizowała grupę emerytów na wycieczkę do Danii. Wcześniej Duńczycy byli u nas dwa razy. Pojechaliśmy tam. Co ciekawe, w Rønde były nawet specjalne, wyciszone dzielnice, gdzie mieszkali tylko emeryci, z dala od tego miejskiego zgiełku. Mój syn jeździł do pracy do Holandii kupować samochody. Pewnego razu powiedział do mnie, że jest tam małżeństwo, które pyta, czy bym nie chciała przyjechać pomóc w opiece nad dziećmi. Jednego chłopca trzeba było zaprowadzać do przedszkola, a drugiego do szkoły. Zgodziłam się i wyjechałam na trzy miesiące do Amsterdamu.

- 13.jpg

Kazimiera Turlewicz – pierwsza z lewej strony (Amsterdam 1991 r.).

Tam miałam idealną okazję do tego, aby przyjrzeć się życiu emerytów. Wieczorami, jak chodziłam na spacer widziałam, jak siedzą i rozmawiają przy kawie. Kiedyś przez okno dojrzałam, że mają jakiś wykład. Wróciłam do Polski z głową pełną pomysłów. W Chęcinach cieszyłam się dobrą opinią, a przecież nie miałam tu żadnej rodziny. Byłam obcą, przybyłą. Zresztą pamiętam, jak na początku od takich rodowitych chęciniaków słyszałam nie raz: „Pani, Wy to ptoki, a my to krzoki”. Odpowiadałam wtedy, że takie jest życie. Ludzie się przemieszczają, szukają pracy. Wracając do tematu. Napisałam takie ogłoszenie, że kto jest na emeryturze, a chciałby stać się członkiem Klubu Seniora to zapraszam. Uzbierało się 36 osób. Mnie nie obchodziło pochodzenie, czy wykształcenie. Przyjmowałam wszystkich z wolnego naboru. Na początku nasze spotkania odbywały się w synagodze przy ul. Długiej. Zapraszałam różne ciekawe osoby, prelegentów. Każdego roku organizowałam po 2-3 wycieczki, pielgrzymki do rożnych miejsc. Angażowaliśmy się w sprawy społeczne. Pomagaliśmy potrzebującym m.in. przy zakupie leków, czy ofiarom przykrych zdarzeń losowych. Funkcję opiekuna Klubu Seniora w Chęcinach pełniłam dokładnie 20 lat i 8 miesięcy. Nie sposób opowiedzieć dokładnie całej działalności. Jednak w Miejsko-Gminnej Bibliotece Publicznej w Chęcinach znajdują się trzy kroniki opisujące funkcjonowanie Klubu Seniora, kiedy byłam jego opiekunem. Na zakończenie napisałam takie oświadczenie: „Dziękuję moim członkom klubu, którzy tak licznie przychodzili na nasze spotkania i wychodzili zadowoleni. Miałam i mam jeszcze dużo planów do zrealizowania, ale choroba przerwała moją pracę. Okazała się silniejsza. Dziękuję wszystkim za słowa wsparcia, dobrego słowa, modlitwy w mojej intencji, by być razem z Wami. Ja to odczuwam, że jesteście ze mną, że przeżywacie moje cierpienie, ale dzięki Wam powoli dochodzę do siebie. Tu zadziałała wielka wiara, że musi być lepiej i za to wszystko bardzo dziękuję. Całą podporą dla mojej pracy był Burmistrz Pan Robert Jaworski, który przy każdej okazji wysoko oceniał moją działalność. Dziękuję Pani Ewie Kutys, która podjęła się kontynuowania mojej pracy w Klubie”. Za swoją działalność otrzymałam wiele odznaczeń, nagród i wyróżnień.

- 14.jpg

W Miejsko-Gminnej Bibliotece Publicznej w Chęcinach znajdują się trzy kroniki opisujące działalność
Klubu Seniora, kiedy jego opiekunem była Pani Kazimiera Turlewicz.

- 15.jpg

- 16.jpg

- 17.jpg

- 18.jpg

Spotkanie w synagodze (Chęciny 2001 r.)

- 19.jpg

Dzień Kobiet ( Chęciny 2007 r.)

- 20.jpg

– Czyli to choroba była przyczyną rezygnacji z pełnienia funkcji opiekuna Klubu Seniora w Chęcinach?

– Tak. Na początku bardzo mnie zmogła choroba tarczycy. Zaczęło się od bólu ramion, a potem przeszło na kolana… Cierpiałam. Bolało mnie tak, że z bólu gryzłam paznokcie. To był ten powód. Po rezygnacji z funkcji opiekuna Klubu Seniora, trzy tygodnie spędziłam na oddziale neurologii w Morawicy, potem znalazłam się na neurologii w Kielcach, a następnie w szpitalu na Czerwonej Górze. Nie dużo brakowało do mojego odejścia… Przez chorobę popadłam w straszną depresję. Teraz jest lepiej, jednak choroba w dalszym ciągu odbiera mi radość z życia. Mam duże problemy z chodzeniem.

– Co Pani lubi robić w wolnym czasie? Co sprawia Pani przyjemność i daje ukojenie?

– Większość czasu spędzam w domu. Bardzo lubię czytać książki i rozwiązywać krzyżówki. Niesamowicie cenię sobie także kontakt telefoniczny. Mogę porozmawiać z bliskimi, ze znajomymi i tak ten czas płynie. Oglądam także ulubione seriale w telewizji, takie jak „M jak miłość”, „Na dobre i na złe”, czy „Korona Królów”. Wielką przyjemność sprawia mi słuchanie koncertów muzycznych znanych artystów. Lubię muzykę i śpiew „na ludową nutę”.

– Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę.

Aktualności

Seminarium dla policyjnych instruktorów

W ubiegłym tygodniu zakończyło się szkolenie dla policyjnych instruktorów taktyk i technik interwencji zorganizowane przez Wydział Kadr i Szkolenia...

Polecamy