Aparat fotograficzny? Wiadomo: telefon komórkowy! Najlepiej z podwójnym albo i potrójnym zestawem kamer, wydajną kartą pamięci, światłoczułym sensorem i innymi udogodnieniami, które powodują, że mamy wymarzone zdjęcie bez wysiłku i to wszystko w jednym, mega funkcjonalnym urządzeniu. Tak, w pierwszym odruchu, odpowiedziałaby większość z nas. Tylko czasami, gdzieś w podróży, na wakacjach, możemy dostrzec osobę z kompaktowym aparatem fotograficznym, niejednokrotnie wywołującym lekkie zdziwienie u młodego pokolenia. Co to? Po co? Co w nim jest ciekawego? To wiedzą pasjonaci fotografowania, ludzie, którzy aparat znają lepiej niż własną kieszeń.
Taką osobą jest niewątpliwie pan Edward Kurtyka z Drochowa Dolnego – kolekcjoner i szczęśliwy posiadacz około 350 sztuk aparatów, wśród których najstarszy model pochodzi z 1865 roku. W oddzielnym pokoju, na własnoręcznie wykonanych półkach, starannie ułożone i odkurzane, stoją dumnie aparaty ilustrujące swoją ewolucję na przestrzeni dziejów. Pierwszy, który zapoczątkował kolekcję pana Edwarda to rosyjska Zorka, wspomnienie dzieciństwa i nauki wykonywania zdjęć. Jako nastolatek należał do kółka fotograficznego i wtedy narodziła się pasja, która ciągle trwa. W ciągu 10 lat zgromadził eksponaty z całego świata: Czech, Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Węgier. Skórzane, drewniane, metalowe, z napędem sprężynowym, na baterię, na kasety, szpulki, na płytę – do wyboru, do koloru. Każdy – co jest wyjątkowe, gdyż wiele z nich to antyki, spotykane jedynie w muzeach – można dotknąć, otworzyć, dowiedzieć się, jak funkcjonował. Swoją wiedzą chętnie dzieli się ich właściciel – zdejmuje z półek kolejne egzemplarze, otwiera maleńkie klapki, szklane obiektywy, wykręca śrubki i szczegółowo opisuje każdy aparat. Jeden z najcenniejszych – Corona Tankette z 1938 roku – otrzymał z Białej Podlaskiej. Jego wartość – ok. 4000 zł, wynika stąd, że model ten- został wyprodukowany przez braci Pawelskich w b. małej ilości. Marzeniem kolekcjonerów jest aparat firmy Ka-Pol z lat 30-tych, produkowany w Chodzieży przez Pawła Sobkowiaka.
Ale równie interesujący jest Kodak na miechu z 1907 roku, czy na trapezie z 1910, Zenity, których wykonano ok. 70 modeli, a 15-e z nich należy do pana Edwarda, z czego jeden pochodzi z olimpiady w Moskwie 1980 r. Amerykański Polaroid to z kolei prezent od brata – wyjątkowy, bo z niebieską, dużą lampą. Po zrobieniu fotografii takim sprzętem, nagrzewa się magnezja (tzw. proszek błyskowy niegdyś podpalany przez fotografa w chwili robienia zdjęcia) i trzeba specjalnym przyciskiem wyjąć jednorazową żarówkę.
Prostokątne pudełko niczym walizka to francuski Paris z odsuwanym dołem, a metalowy, ciężki, mieszczący się w kieszeni koszuli, to typowy aparat szpiegowski z 1930 roku.
Ze względów historycznych, jeden jest szczególnie bliski panu Edwardowi. To Zeiss Ikon Baby z 1930 roku, aparat przedwojennego fotografa i działacza Powstania Warszawskiego – Karola Pęcherskiego. Unikatowy egzemplarz otrzymał od wnuczki lekarza-przyjaciela Pęcherskiego. Wykonane nim zdjęcia, ( kilka tysięcy ) stanowią zbiór Muzeum Powstania Warszawskiego.
Sentymentem darzy również aparat Kodak Brownie, pamiątka po Sybiraku, który zesłany na wygnanie, dokumentował nim swój los.
Ciekawostką jest aparat stereoskopowy z USA mogący wykonać dwa zdjęcia naraz, dzięki 2 obiektywom ze sprzężonymi ze sobą migawkami. Osie obiektywów są równoległe i ustawione od siebie o odległość która wynosi ok. 6 cm (rozstaw oczu człowieka).
Ale kolekcja to nie tylko aparaty. Jest tu i atrapa, będąca kiedyś ozdobą zakładu fotograficznego we Wrocławiu, kamery i prawdziwa gratka dla miłośników fotografii – fotoplastykon z przełomu XIX i XX wieku, w którym jako źródło światła wykorzystywany jest płomień świecy.
Pan Edward, z największą dokładnością opisuje każdy egzemplarz, prezentuje jego budowę, działanie. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ten energiczny, niesamowity człowiek jest niewidomy.
Wzrok utracił dawno, ale to nie zmieniło jego pasji. Aparaty gromadzi nieustannie –ze wszelkich możliwych źródeł – i choć nieraz miał propozycje ich sprzedaży (m.in. od muzeum w Krakowie), na razie nie wyobraża sobie bez nich życia.
Są jego częścią, mają duszę i opowiadają historie, które – jako jeden z niewielu – potrafi zgłębić do ostatniej śrubki, bo taki z niego „aparat”.
Aneta Zelis