3.5 C
Kielce
piątek, 22 listopada, 2024
Strona głównaAktualności64 godziny jak jeden dzień!

64 godziny jak jeden dzień!

Zobacz

W piątek 15-06 o godzinie 16:00 szybko spakowani wyruszamy na jeden z ostatnich treningów przed alpejskim wyjazdem w masyw Monte Rosa. Tym razem naszym celem jest masyw Dachstein położony w Alpach Salzburskich w Austrii.

Masyw ten ze względu na swój wyjątkowy krajobraz został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To co nas skierowało na niego to dwie via ferraty poprowadzone pionowymi ścianami o południowej wystawie, skalno-lodowe wejście na najwyższy szczyt masywu Hoher Dachstein 2995 m.n.p.m. oraz rozległy kompleks lodowców, spośród których Gosaugletscher stał się miejscem dla naszych ćwiczeń.

Podróż, którą sfinansowaliśmy z nagrody otrzymanej od Urzędu Gminy Morawica mija nam sprawnie, a atmosfera w aucie jest rewelacyjna. Po raz pierwszy mamy okazję odbyć trening w pełnym siedmio osobowym składzie. W dziesięciogodzinną podróż udaliśmy się prosto po pracy. Pomimo zmęczenia, dwie godziny drzemki w aucie to wszystko, na co możemy sobie pozwolić. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, ile pracy przed nami, a każdy ma dodatkowo własne ważne cele: obliczyć ile potrzebuje wody, rozchodzić nowe buty, przetestować nowe raki, czy sprawdzić sprawność rehabilitowanego barku.

Wstajemy jeszcze podziwiając rozgwieżdżone niebo. Położenie parkingu 1700 m.n.p.m. z dala od oświetlonych miejscowości i w bezpośrednim sąsiedztwie skalistych gór sprawia, że widok nieba i gór jest piękny, ale jednocześnie dokucza bardzo mroźne powietrze. Niedospani gotujemy śniadanio-obiad, co rusz ubierając kolejne warstwy odzieży. Najedzeni, przebrani i spakowani ruszamy w drogę.

Naszym pierwszym celem są dwie drogi poprowadzone niemalże pionowo w górę. Pierwsza droga Anna o różnicy wysokości 300 metrów daje nam bardzo dobrą rozgrzewkę i już zaczynają wychodzić trudy podróży połączone z brakiem czasu na regenerację. Do tego plecaki celowo dopakowane ponad potrzeby, bo przecież w masywie Monte Rosa dojdą nam namioty, śpiwory, maty oraz zapas gazu i jedzenia na dziewięć dni.

Po pokonaniu pierwszej ściany czeka nas długie śniegowe podejście pod kolejną o nazwie Johann. Wypompowani dochodzimy i ustawiamy się w kolejce. Droga Johann zaczyna się trudnym (E) fragmentem przewieszonej ściany. Obserwujemy próby pokonania tego miejsca przez inne ekipy. Niestety, nie wszystkim się udaje i niektórzy muszą się wycofać. Przychodzi nasza kolej skupieni i zmotywowani kolejno wchodzimy w ścianę. Uff, wszyscy przeszli bez dodatkowego wsparcia liną. Teraz już tylko 500 metrów wysokości do zrobienia i będzie można odpocząć. Wszystko idzie w porządku, ale bardzo wolno. Wspinamy się powoli. Zmęczenie daje znać o sobie. Plecaki ciążą, a nieustannie zmieniająca się pogoda zmusza nas do ciągłej rotacji odzieżą. Czasem czuć mroźne powietrze wiejące znad lodowca, do którego ciągle się zbliżamy, czasem wspinamy się w chmurze, w której wilgoć szybko nas schładza, a co jakiś czas wiatr rozwiewa chmury i praży nas mocne słońce.

Mocno zmęczeni dochodzimy do nieczynnego schroniska Seethalerhutte 2740 m.n.p.m. To kultowe schronisko musi zostać zastąpione przez nowe. Z powodu nieustannie malejącej grubości lodowca, na którym jest postawione, grozi mu zawalenie. Uzupełniamy wodę, ten bardzo cenny, ale jednocześnie ciężki ładunek i ruszamy na nocleg do schroniska Simonyhutte 2203 m.n.p.m. Te 500 metrów zejścia jutro z rana będziemy musieli odrobić w przeciwnym kierunku. Droga do schroniska wiedzie w pierwszej fazie przez lodowiec więc wiążemy się linami w dwa zespoły i zaczynamy schodzić, szukając drogi, gdy wiatr rozgania chmury. Zejście po lodowcu idzie sprawnie, a obie ekipy poruszają się ostrożnie, asekurując się wzajemnie przez całą drogę. Zeszliśmy z lodowca, zwijamy liny, zdejmujemy raki i ruszamy w dalszą skalną drogę do schroniska. Myślimy, że pójdzie szybko, ale trasa co jakiś czas okazuje się zasypana śniegiem. Żeby nie tracić czasu na ciągłe zdejmowanie i zakładanie raków idziemy przez te pola śnieżne ślizgając się i przewracając.Tutaj jest bezpiecznie możemy sobie pozwolić na chwilę wygłupów. Dopiero po 19-tej jesteśmy w schronisku. Mamy szczęście dostajemy dla nas indywidualny dziesięcio osobowy pokój, dzięki czemu możemy poczuć się swobodnie w swoim towarzystwie. Gotowanie na dworze, szybka toaleta i mamy chwilę na towarzyskie pogaduchy, ale szybko trzeba iść spać, bo jutro z rana wymarsz. Wspólnie ustalamy, że musimy nadrobić brak snu z poprzedniej nocy i postanawiamy, że wstaniemy dopiero o 7:00.

Wstajemy rano i o dziwo wszyscy mówią, że się wyspali. Szybkie pakowanie, rozliczenie za nocleg i wychodzimy z gazem gotować przed schroniskiem. Śniadanie jemy w pięknej scenerii i znowu mamy bardzo przyzwoitą pogodę. Zapowiada się kolejny dobry dzień.

Po śniadaniu ruszamy wczorajszą ścieżką, ale w przeciwnym kierunku. Spieszymy się, bo wszyscy mają wyrzuty sumienia z powodu późnej pobudki i przedłużonego śniadania w doborowym towarzystwie. Idzie szybko. Dochodzimy do lodowca. Sprawne wiązanie się i w górę. Mamy dobre tempo. Dochodzimy do przebudowywanego schroniska, przy którym byliśmy kilkanaście godzin wcześniej. To stąd zaczyna się droga na Hoher Dachstein. Wspinaczka na szczyt też idzie nam sprawnie, a na nim mamy okienko pogodowe ze słońcem i pięknym widokiem dookoła. Któryś z nas ma widocznie „chody” tam u góry. Robimy zdjęcia i czekamy aż wszyscy zejdą już ze szczytu. Zależy nam, żebyśmy byli ostatni bo chcemy przećwiczyć zjazdy, a nie chcemy zrzucać innym lin na głowy ani w inny sposób im przeszkadzać.

Zjeżdżamy na lodowiec i szybciutko wiążemy się liną. Podczas schodzenia jeden z nas zaczyna spadać, ale na szczęście zespół szybko go wyhamowuje liną. Dobrze. To buduje zaufanie do kolegów i sprzętu. Po zejściu z lodowca mamy chwilę oddechu. Jesteśmy przekonani, że to już koniec trudności i szybciutko zejdziemy do auta. Początkowo wszystko idzie dobrze, ale szybko napotykamy na przeszkodę na szlaku – schodzimy na półkę śnieżną, poniżej której jest niemal pionowa ściana śniegu i wielka przepaść. Nie ma wyjścia. Wyciągamy spakowane już liny i zjeżdżamy na nich. Niestety dalsza część szlaku prowadzącego ostro w dół w ogromnej części nadal pokryta jest śniegiem. To kosztuje nas godzinę czasu i duży wysiłek podczas czujnego schodzenia.

21.00 jesteśmy przy aucie. Cała ekipa pokazuje teraz swoją sprawność. Godzinę później już siedzimy w aucie przebrani, odświeżeni chusteczkami nawilżanymi, spakowani i najedzeni obiadokolacją odgrzaną ze słoików. Zostało nam już tylko odstawić do Wiednia jednego z nas na samolot i droga do kraju. 65 godzin po starcie, w poniedziałek o 8:00 rano jesteśmy w domach. Szybki prysznic i można iść do pracy. Ostatni treningowy wyjazd górski dał wszystkim do myślenia. Już zaczynamy myśleć co jeszcze poprawić, z czego zrezygnować w plecaku, ile wody damy radę unieść i jak szybciej wykonywać zjazdy…….

MZM-BAJK

Galeria

Aktualności

Polecamy