3.5 C
Kielce
wtorek, 25 listopada, 2025
Strona głównaAktualności˝Najważniejsze to być z ludźmi˝ – wywiad z Zenoną Dołęgowską, założycielką Chęcińskiego Uniwersytetu Trzeciego...

˝Najważniejsze to być z ludźmi˝ – wywiad z Zenoną Dołęgowską, założycielką Chęcińskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku

Zobacz

- d7bxw1vn.jpg

Ma 90 lat, prowadzi samochód, pisze bloga, wydała dwie książki i wciąż aktywnie uczestniczy w życiu społecznym. Jest pierwszą prezes Chęcińskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, a dziś jego prezeską honorową. Całe życie była społeczniczką, kocha ludzi i uważa, że najważniejsze to być z nimi w kontakcie. O swoim życiu, działalności, pasjach, książkach, blogu „Część Trzecia Ostatnia” i o samych Chęcinach opowiada Zenona Dołęgowska — niezwykła kobieta, która energią i mądrością mogłaby obdarować kilka pokoleń.

Jak wspomina Pani swoje dzieciństwo i młodość?

Zenona Dołęgowska: Urodziłam się 9 lipca 1935 roku w Sosnowcu, w sercu Zagłębia Dąbrowskiego. To właśnie tam spędziłam całe moje dzieciństwo i młodość, tam chodziłam do szkoły podstawowej, a później do szkoły średniej. Sosnowiec w tamtych latach był dla mnie wszystkim: miejscem pierwszych przyjaźni, pierwszych ważnych decyzji, pierwszych marzeń i rozczarowań. To tam uczyłam się świata, tam poznawałam ludzi, tam rodziły się moje zainteresowania i sposób patrzenia na życie. Do siedemnastego roku życia był to mój jedyny dom i wydawało mi się, że tak będzie zawsze. Ale życie często lubi płatać figle i prowadzić nas drogami, których wcale nie planowaliśmy. Tak było i w moim przypadku. Kiedy skończyłam szkołę średnią, nastąpił zbieg okoliczności, który dosłownie wywrócił moje życie do góry nogami i poprowadził mnie daleko od rodzinnego miasta do Kudowy-Zdroju. Nigdy nie zapomnę tego czasu. Byłam młodziutka, pełna odwagi i ciekawości świata, więc choć ta zmiana była ogromna, przyjęłam ją z otwartym sercem. Tak to już było w moim życiu: los stawiał mnie w różnych miejscach, często nagle, a ja po prostu szłam dalej, nie oglądając się za siebie.

To w Kudowie była pierwsza naprawdę odpowiedzialna praca?

Z.D.: Zgadza się. Zostałam tam kierowniczką szkoły podstawowej i to w bardzo młodym wieku, dużo młodszym niż większość osób na takim stanowisku. To była duża odpowiedzialność, ale też ogromna szkoła życia. Uczyłam, organizowałam, współtworzyłam szkolną społeczność. Zawsze byłam człowiekiem działania, więc praca w takiej roli absolutnie mnie pochłonęła. Ukończyłam pedagogikę, co dawało mi solidne podstawy w pracy z dziećmi. Rozumiałam ich emocje, ich trudności i ich potrzeby. Jednocześnie szkoliłam się w zakresie uczenia dorosłych, co w tamtych czasach nie było powszechne, ale mnie fascynowało. Chciałam zrozumieć, jak dorośli uczą się i rozwijają, jak im pomagać, jak ich prowadzić. Te umiejętności okazały się później bezcenne nie tylko w pracy zawodowej, ale w całej mojej działalności społecznej. Do dziś uważam, że właśnie Kudowa była miejscem, które ukształtowało mnie jako pedagoga, społeczniczkę i człowieka. To tam nauczyłam się odpowiedzialności, współpracy, organizacji i tego, jak ważne jest, żeby widzieć w drugim człowieku jego potencjał, a nie tylko trudności. Wszystko, czego doświadczyłam w tamtym czasie, zarówno praca z dziećmi, jak i zarządzanie szkołą, nauka i rozwój, wróciło do mnie po latach, kiedy prowadziłam Chęciński Uniwersytet Trzeciego Wieku. I mogę z całą pewnością powiedzieć, że bez tamtych doświadczeń nie byłoby dzisiejszej mnie.

- dsu7ifee.jpg

Czerwiec 1970 r.

A jak to się stało, że trafiła Pani do Czerwonej Góry? Co skłoniło Panią do przeprowadzki w okolice Chęcin?

Z.D.: Do Czerwonej Góry trafiłam w grudniu 1971 roku. Jak to w moim życiu bywało, był to kolejny zbieg okoliczności, który całkowicie zmienił mój los. Nie planowałam tej przeprowadzki ani wcześniej o niej nie marzyłam. Wszystko zaczęło się od mojej córki, która po ukończeniu szkoły podstawowej zapragnęła uczyć się w liceum plastycznym. Najbliższa taka szkoła była we Wrocławiu, ale tam nie było internatu, więc wybór padł na Kielce, gdzie taka szkoła istniała i oferowała miejsce zamieszkania dla uczennic. W tym czasie moja siostrzenica mieszkała już w Kielcach, poznała tu swojego przyszłego męża, wyszła za niego i stworzyli dom właśnie w tym mieście. To oni pierwsi zaproponowali, żeby moja córka, Mirunia, przyjechała do Kielc do szkoły plastycznej. Ja wtedy nadal jeszcze mieszkałam w Kudowie-Zdroju. Kiedy wracając z Warszawy w grudniu przyjechałam do internatu, w którym moja córka mieszkała od września, zobaczyłam ją po kilku miesiącach rozłąki. Wydała mi się taka jakaś zbiedniała, co oczywiście nie było prawdą, ale ja tak to wtedy widziałam jako matka. Mirunia w rzeczywistości świetnie sobie radziła, była dobrą uczennicą i czuła się w tej szkole znakomicie, ale w tamtym czasie serce mi po prostu ścisnęło. I właśnie wtedy wydarzył się ten drugi zbieg okoliczności. Mąż mojej siostrzenicy, mój dawny kolega ze studiów, powiedział: „Zeniu, wiesz… tu jest praca. Może byś przyjechała?”. Te słowa spadły na mnie jak grom z jasnego nieba. Pomyślałam, że przecież mogłabym być blisko córki, a ona blisko mnie. To wystarczyło. Decyzja zapadła w jednej sekundzie.

Można powiedzieć, że to była decyzja, która zmieniła całe Pani życie?

Z.D.: Zdecydowanie tak. W Czerwonej Górze otwierano Wojewódzki Ośrodek Doskonalenia Kadr Medycznych, i to właśnie tam od razu trafiłam, obejmując funkcję dyrektora. Co więcej, ośrodek mieścił się w tym samym budynku, w którym mieszkam do dziś. Zaczynałam od absolutnego zera. Nie do końca rozumiałam, jak taka instytucja powinna funkcjonować, ale poradziłam sobie, a nawet więcej. I tak w marcu 1971 roku rozpoczęliśmy pełną działalność. Do ośrodka przyjeżdżali lekarze, pielęgniarki, dentyści. Mieszkali u nas, odbywali szkolenia, jedli w szpitalu. Przez 10 lat pracowałam w tym miejscu, organizując doskonalenie zawodowe dla służby zdrowia. Kiedy nadszedł stan wojenny, ośrodek przeniesiono do Kielc, ale ja zostałam w swoim mieszkaniu w Czerwonej Górze i dojeżdżałam do pracy. Najwyraźniej moje starania dobrze oceniano, bo otrzymałam nawet Krzyż Kawalerski, co prawda ten komunistyczny, ale jednak świadczący o dużym uznaniu.

Jak się tu żyło w tamtym czasie?

Z.D.: Trzeba pamiętać, że Czerwona Góra w tamtych latach to było zupełnie inne miejsce niż dziś. Nie było autobusów, jeździł tylko jeden robotniczy autobus do szpitala i to o konkretnej porze, a zwykły autobus kursował raz dziennie i nawet nie podjeżdżał pod samą miejscowość. Trzeba było dojść. Był też jeden jedyny taksówkarz, prywatny samochód. Kiedy dziś patrzę, jak bardzo zmieniła się komunikacja i cała okolica, to aż trudno uwierzyć, że żyłam w czasach, kiedy tu naprawdę „niczego nie było”. Córka po ukończeniu szkoły w Kielcach pojechała do Warszawy, tam skończyła studia i już została na stałe, ale dla mnie Czerwona Góra stała się miejscem, z którym związałam resztę życia, z czasem także całe moje serce.

Kiedy zaczęła się Pani działalność społeczna tutaj, na miejscu?

Z.D.: Moja działalność społeczna zaczęła się właściwie od pierwszych dni, kiedy tylko zamieszkałam w Czerwonej Górze. Mówię „w Czerwonej Górze”, a nie „w Chęcinach”, bo to właśnie tutaj, lokalnie, zaczęła się cała moja aktywność. Zresztą społeczniczką byłam od zawsze, jeszcze w Sosnowcu, potem w Kudowie. Ja nie umiem inaczej żyć, jak tylko angażować się w to, co dzieje się wokół mnie, działać dla ludzi i z ludźmi. Kiedy wprowadziliśmy się do Czerwonej Góry, pierwszą rzeczą, którą wspólnie z sąsiadami zrobiliśmy, była… piaskownica dla dzieci. To była nasza pierwsza prawdziwa praca społeczna tutaj. Dziś może brzmi to skromnie, ale wtedy było to istotne wydarzenie, bo wszystko trzeba było stworzyć od podstaw. Dzieci nie miały gdzie się bawić, a nam bardzo zależało, żeby miały choć mały zakątek dla siebie. I tak właśnie zaczęła się moja działalność, od piaskownicy i prostego przekonania, że jak czegoś nie ma, to trzeba to po prostu zrobić. Z czasem organizowaliśmy także różne akcje, z których do dziś najbardziej pamiętam „Święto papierka”, nazywane też „dniem papierka”. To była inicjatywa ekologiczna, choć wtedy nikt tak tego nie nazywał, nikt jeszcze nie mówił o ochronie środowiska, recyklingu czy dbaniu o planetę. A my już uczyliśmy dzieci i dorosłych, żeby sprzątać po sobie i dbać o otoczenie. Do dziś wspominam to z wielkim sentymentem, szczególnie z moją sąsiadką, która podobnie jak ja jeszcze żyje. Jej dzieci były wtedy pierwszymi uczestnikami tego naszego „święta papierka”. To było bardzo symboliczne, takie pionierskie działanie.

Z czasem zaczęła Pani obejmować coraz bardziej odpowiedzialne funkcje społeczne?

Z.D.: Tak. Najpierw objęłam funkcję przewodniczącej komitetu osiedlowego, który dzisiaj nazywa się Radą Osiedla. Tam robiłam po prostu to, co było potrzebne, organizowałam, pilnowałam spraw mieszkańców, załatwiałam różne rzeczy, starałam się, żeby nam się tu żyło coraz lepiej. Nigdy nie traktowałam tego jako obowiązku, tylko jako coś naturalnego. Gdy widzę, że jest potrzeba działania, to działam. Ogromną częścią mojego życia stały się także ogrody działkowe. Nasz ogródek powstał już w 1972 roku, od razu z mężem dostaliśmy działkę i zaczęliśmy ją prowadzić z wielką pasją. Później zostałam na długie lata prezeską naszego ogródka działkowego, a następnie także członkiem Wojewódzkiego Zarządu Ogrodów Działkowych. Kochałam pracę wśród ludzi, organizowanie spotkań, dbanie o ogródki, o całą społeczność działkową. Organizowałam też prace społeczne, wiosną sprzątaliśmy nie tylko tereny działkowe, ale i pobliski lasek, a po pracy było wielkie ognisko. Żałuję, że obecnie zaniechano prac społecznych, bo lasek zamienia się w śmietnisko. Byłam związana z ogrodami działkowymi naprawdę długo, właściwie to aż do niedawna. Trzy lata temu, kiedy miałam już prawie 90 lat, zdecydowałam, że nie dam się ponownie wybrać do zarządu wojewódzkiego. Czas płynie, człowiek się starzeje, nie ma już takiej siły jak kiedyś. Poczułam, że trzeba zrobić miejsce dla młodszych. I tak zakończył się ten ogromny, ważny rozdział mojego życia.

- w_swoim_ogrodku_1918.jpg - wogordku20231.jpg

- oxpssxz6.jpg

Ale jeszcze w międzyczasie przyszła kolejna wielka przygoda, czyli Chęciński Uniwersytet Trzeciego Wieku? Jak doszło do jego powstania?

Z.D.: Jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to widzę wyraźnie, że wszystko, co robiłam wcześniej, szkoła, działania społeczne, ogródki, praca z ludźmi, prowadziło mnie właśnie do tego miejsca. Po śmierci mojego męża musiałam wrócić do ludzi. On był niezwykłym człowiekiem, przewodnikiem w jaskini Raj, społecznikiem. A ja po jego odejściu musiałam coś robić, żeby nie popaść w samotność. Zapisałam się więc do UTW w Kielcach, żeby zobaczyć, jak to działa. Byłam zachwycona. W tym czasie w Chęcinach działał Klub Seniora, a potem pojawiła się inicjatywa burmistrza Roberta Jaworskiego, żeby powstał uniwersytet senioralny. I to mnie absolutnie zachwyciło. Bo ja widzę, kiedy ktoś mówi, żeby mówić, a kiedy mówi z serca. A burmistrz naprawdę widział potrzebę, rozumiał, że seniorzy chcą się rozwijać, być razem, działać. To nie była formalność, on to czuł.

Co było najbardziej porywające w tamtej propozycji?

Z.D.: To, że burmistrz autentycznie wierzył w seniorów. W to, że mamy potencjał, energię, mądrość. Że nie jesteśmy dodatkiem do gminy, tylko jej ważną częścią. I powiem to z całą mocą, gdyby nie burmistrz Robert Jaworski, nie byłoby Chęcińskiego UTW w takiej formie, jak jest. On nas wspierał na każdym kroku, był z nami na otwarciach, zamknięciach, wykładach, wydarzeniach, publikacjach. Pomagał w sprawach organizacyjnych, technicznych, lokalowych. Zawsze wiedział, co robimy. I nigdy nie mówił: „Po co wam to?”. Przeciwnie, mówił: „Róbmy dalej”. Widział nas. Rozumiał nas. I umiał stworzyć warunki, w których mogliśmy działać. Był od początku z nami i jest do dziś. To człowiek czynu. Pracowity, wymagający, zaangażowany, konsekwentny. Ja takich ludzi uwielbiam. I powiem wprost, że byłam szczęśliwa, kiedy został ponownie wybrany. Bo z takim gospodarzem gmina będzie tylko się rozwijać, a CHUTW ma przed sobą piękną przyszłość.

Jak wyglądały początki powstania CHUTW?

Z.D.: W maju 2016 roku, na walnym zgromadzeniu, wybrano zarząd. Dziewięć osób. A mnie, ku mojemu zaskoczeniu, wybrano jednogłośnie na prezeskę. Byłam wtedy naprawdę mocno zdziwiona, bo przecież ja byłam „z boku”, z Czerwonej Góry. Chęciny to mała społeczność, wszyscy się znali. A jednak… uwierzyli we mnie. I to było piękne.

- rozpoczecie_rpku_akadem._2018-19.jpg

Co było najtrudniejsze?

Z.D.: Trzeba było stworzyć wszystko od podstaw: program wykładów, współpracę z wykładowcami, plan wycieczek, zajęcia artystyczne, basen, chór, rękodzieło, taniec, imprezy integracyjne. Miałam wtedy już 80 lat, ale mocno się zaangażowałam. Codzienne telefony, załatwianie, pisanie, spotkania, tłumaczenie, przekonywanie. I to mnie napędzało.

Jakie były największe sukcesy?

Z.D.: Największy sukces to to, że wszystko, co planowaliśmy udało się zrobić. Wykłady mieliśmy na najwyższym poziomie, nie byle jakie, nie nudne, nie z obowiązku. Wycieczek było mnóstwo, odwiedziliśmy wszystkie muzea w regionie, jeździliśmy do teatru, do filharmonii. Chór, choć wtedy nikt nie chciał śpiewać, dziś jest dumą. Na basen początkowo też nie było wielu chętnych, a dziś przyjeżdża prawie 30 osób. Rok akademicki był zaplanowany od A do Z w słynnej „niebieskiej książeczce”. Ale najważniejsza była wspólnota. To, że ludzie poczuli, że ktoś ich widzi, że ich życie się nie kończy, że mogą się rozwijać, spotykać, działać.

- j_lukawski28.jpg

Dlaczego po trzech latach zdecydowała się Pani zrezygnować z pełnienia funkcji prezesa CHUTW?

Z.D.: Byłam zmęczona. Prowadziłam CHUTW, a jednocześnie pisałam książkę. To było bardzo dużo. Ale te trzy lata były najpiękniejsze. Bo robiłam coś ważnego i myślę, że ludzie to czuli.

- honorowy_prezes_chutw.jpg

- dsc_1001.jpg

Co było impulsem do napisania pierwszej książki?

Z.D.: „Nie warto było? PRL – moja młodość” napisałam jako sprzeciw wobec kłamstwa. Nie mogłam słuchać, jak o PRL-u mówi się tylko źle, jakby nie było tam żadnego dobra. A ja żyłam w tamtych czasach. Widziałam ich złożoność. Chciałam to zapisać, żeby zostawić prawdę.

- podpisuje_swoja_ksiazke.jpg

A druga książka — „Raj na tej ziemi”?

Z.D.: To jest zapis historii naszej gminy. Jej rozwoju, zmian, ludzi, instytucji, historii. Chciałam, żeby ktoś kiedyś wiedział, jak wiele się działo. Żeby nie zginęła pamięć o ludziach, którzy tworzyli naszą lokalną rzeczywistość.

- promocja_ksiazki_raj_na_tej_ziemi.jpg

Od kilku lat prowadzi Pani blog pod tytułem „Część Trzecia Ostatnia”. Dlaczego blog, a nie trzecia książka?

Z.D.: Bo trzeciej książki już nie napiszę, nie mam na to siły. Ale pisać muszę. Blog powstał w 2018 roku. Piszę tam o prawdziwej starości, o życiu, o ludziach, o świecie. Piszę prosto z duszy. Chcę też opisać cały pierwszy rok działania CHUTW na naszym profilu na Facebooku, na dziesięciolecie Uniwersytetu. Jeśli będę żyła, zrobię to.

Jak dziś wygląda Pani codzienność?

Z.D.: Czytam dużo. Interesuję się polityką, muszę wiedzieć wszystko. Słucham audiobooków, im trudniejsze, tym lepsze. Uprawiam nadal ogródek, a to dzięki pomocy wspaniałej Ukrainki, która pomaga mi także w domu. Nadal robię wino z mojego winogrona. Gotuję też, zapraszam ludzi, mam kota. Chodzę na wykłady CHUTW. Raz w tygodniu chodzę na basen w ramach Uniwersytetu. I… wsiadam w samochód i jadę do Chęcin albo do Kielc. Nie boję się. Mam też moje „przyszywane córki”: Zosię, Teresę i Bogumiłę. Mogę zawsze liczyć na nie wszystkie. Dwie inne, Elżbieta i Małgorzata, już odeszły. To był ogromny ból. Dwa razy w miesiącu odwiedza mnie moja córka Mirunia. Przyjeżdża też wnuczka. Nadal staram się żyć pełnią życia na tyle, na ile jest to możliwe.

- piknik_na_trawie_z_rodzina2010.jpg

Co chciałaby Pani przekazać seniorom, którzy na późniejszym etapie życia zastanawiają się czy można jeszcze coś zmienić?

Z.D.: Wszystko można. Najważniejsze to być z ludźmi. Jak traktujemy innych, tak oni nas traktują. A ja prawie nigdy się na ludziach nie zawiodłam.

Jaką dałaby Pani radę sama sobie, gdyby mogła się Pani cofnąć w czasie i być na początku drogi życiowej?

Z.D.: Zajęłabym się muzyką. Uczyłabym się grać na instrumencie. Kocham w zasadzie prawie każdą muzykę. Ale poza tym nic bym nie zmieniła. Taka już jestem: muszę działać, być, robić.

- zenona_2018.jpg

Co daje Pani największą radość?

Z.D.: Kiedy przychodzę na zajęcia CHUTW, a ludzie podchodzą, pytają jak się czuję, uśmiechają się do mnie. To daje mi ogromną radość. To jest sens bycia.

Aktualności

Orkiestra Dęta z Piekoszowa ma już 140 lat!

W minioną niedzielę, 23 listopada, w gminie Piekoszów swój jubileusz świętowała Miejsko-Gminna Orkiestra Dęta, która działa...

Polecamy